Punkt siódma – zero – zero, piekielna maszyna, przez
potomnych zwana budzikiem, zaczęła swój przeraźliwy, wyrywający ze świata snu i
marzeń, koncert. Od kilku godzin leżałam w łóżku przekręcając się z boku na bok
i rozmyślając jak będzie wyglądać to całe życie w Wielkiej Brytanii, jak ułożą
się moje losy i jak poradzę sobie bez Little D., Toma czy też bez
rodziców.
Kiedy namolny budzik nie dawał za wygraną, zrezygnowana
przekręciłam się na prawą stronę i jedną ręką zaczęłam szukać zegarka na półce.
Złapałam go zwinnie, wyłączyłam sygnał i przystawiłam sobie blisko twarzy, żeby
sprawdzić, która godzina. Wiem może wyglądało to dziwnie, jednak po
nieprzespanej nocy to te cyferki wydawały się takie rozmazane, niewyraźne.
Skupiona próbowałam odczytać jakie to numerki wskazują dwie
wskazówki zegarka. Jedna, krótsza znajdowała się na cyfrze siedem, uf czyli nie
leżałam zbyt długo, natomiast druga wskazywała piątkę? Czwórkę? Nie, chwila,
jeszcze raz. Poderwałam się z poduszki i usiadłam na łóżku. To niemożliwe, że
przez dwadzieścia pięć minut leżałam niczym worek kartofli i przyglądałam się
sufitowi. Zrzuciłam z siebie kołdrę w delikatne, drobne różyczki i zakładając
różowe kapcie pobiegłam do łazienki. Tom i Daphne mieli zjawić się lada moment
i odwieźć mnie na lotnisko a ja byłam w proszku. Nieprzygotowana, niespakowana
i niepożegnana z najbliższymi mi ludźmi.
Szybki, zimny prysznic i krótka poranna toaleta sprawiły, że
trochę otrzeźwiałam, zaczęłam myślec racjonalnie, chociaż w mojej sytuacji, nie
było to zbyt łatwe. Każdy element domu, przypominał mi o rodzicach. Nawet głupia
umywalka w mojej, prywatnej toalecie. Pamiętam jak razem z tatą, trzy lata temu
jeździliśmy po sklepach budowlanych i szukaliśmy wyposażenia łazienki, które
spełniałoby każde moje wymagania. Pamiętam, jak przez kilka długich wieczorów
siedzieliśmy w małym, słabo oświetlonym pomieszczeniu i bawiliśmy się w
budowniczych. Pamiętam, każdy najwspanialszy szczegół…
‘Koniec, Ann! Za dwie godziny masz samolot a jeszcze jesteś
w proszku’, ponaglałam się w myśli.
Delikatnie przeciągnęłam opuszkami palców po białej umywalce
i z zaszklonymi oczami ruszyłam w stronę wyjścia, zbierając pozostałe,
niespakowane kosmetyki.
-Żegnajcie, kochane – szepnęłam i zatrzasnęłam białe drzwi,
których pewnie już nigdy nie będę miała możliwości otworzyć. Kilka opakowań z
kremami, żelami i maseczkami rzuciłam do niewielkiej kosmetyczki leżącej na
kolorowej walizce.
Poranna toaleta, zajęła mi jakieś dwadzieścia minut, dłużej
niż się spodziewałam. Zrezygnowana stałam na środku pokoju zastanawiając się
gdzie wczorajszego dnia zostawiłam ubrania, w których planowałam lecieć do
Londynu. Mój brak organizacji i samokontroli nad emocjami coraz bardziej
utrudniały mi mobilizację. Powoli zaczęłam spacerować po pokoju w poszukiwaniu
czarnej, zwiewnej koszuli, pary czarnych poprzecieranych spodni oraz kochanych
traperów. Tak wszystko ciemne, jak przystało na osobę pogrążoną w żałobie.
Dopiero po kilku minutach przeszukiwania pokoju oprzytomniałam i łapiąc się za
głowę pobiegłam do garderoby, gdzie wczoraj jeszcze prasowałam ubrania.
Założyłam je szybko nie zwracając nawet uwagi na to czy wyglądają estetycznie czy
też nie. Nie miałam na to czasu. Długie kasztanowe włosy zaplotłam w luźnego warkocza
i już po chwili razem z moimi bagażami schodziłam na dół po schodach. Dwie duże
walizki, torba podręczna oraz pokrowiec z gitarą nie ułatwiały mi mojego
dziwnego tańca na schodach. Kilkakrotnie potknęłam się o własne nogi i zapewne,
gdyby nie barierka leżałabym teraz w stercie ubrań, dobra barierka, dobra.
Bagaże ustawiłam przy drzwiach, mając nadzieję, że żadna
piekielna siła nie porozwala moich kilku godzin pracy po całym korytarzu.
Wciągnęłam głęboko powietrze i… Usłyszałam jak mój żołądek upomina się o
jedzenia. No tak śniadanie!
Do odlotu została mi jeszcze godzina. Little D i Tom mieli
lada moment się pojawić a ja głodna buszowałam po kuchni w poszukiwaniu mleka,
które chciałam dolać do płatków kukurydzianych.
-Gdzie to cholerne mleko – denerwowałam się, szukając niebieskiego
kartonu w lodówce – Jest! – krzyknęłam gdy moim oczom ukazało się opakowanie w
kolorze atomu tlenu.
Nalałam białej cieczy do miski wypełnionej płatkami
kukurydzianymi i siadając na blacie, przy lodówce, zaczęłam pałaszować moje,
jakże pożywne śniadanie. Rozleniwionym wzrokiem obserwowałam zegarek wiszący na
ścianie. Pięćdziesiąt minut do odlotu. Czterdzieści pięć minut do odlotu. Czterdzieści minut do odlotu… po mieszkaniu rozniósł
się dźwięk dzwonka do drzwi. Zeskoczyłam z blatu i pobiegłam otworzyć.
-Sorry Mała za spóźnienie ale Daphne zaspała – powiedział na
powitanie Tom.
-Nie ma sprawy, mamy jeszcze czterdzieści minut – wpuściłam ich
do domu.
-Tylko czterdzieści minut – poprawił mnie chłopak – Gotowa? –
przytaknęłam skinieniem głowy – Jak tak to bierzemy walizki i jedziemy – zaczął
zbierać moje bagaże. Ja złapałam kopertę z listem i biletem, która leżała na
półce, wrzuciłam do podręcznej torby i wyszłam z domu zamykając drzwi na klucz.
Kiedy tak powoli szłam w stronę samochodu, zostawiając za
sobą dom, czułam jak coś wewnątrz mnie się łamie, jak jakaś część mnie
odchodzi, zostaje w niewielkim domu w Dublinie.
Podróż na lotnisko wszyscy spędziliśmy w milczeniu. Tom
udawał, że droga jest tak strasznie interesująca i skupiał na niej całą swoją
uwagę, Daph siedziała i tępo przyglądała się swoim paznokciom a ja? Ja, nie
miałam najmniejszej ochoty, na rozmowy o tym, że wszystko będzie dobrze, że się
ułoży i będzie idealnie jak kiedyś, ponieważ dobrze wiedziałam, że nie będzie.
-Moje drogie panie, dojechaliśmy – z zamyślenia wyrwał mnie
głos chłopaka, który zgasiwszy samochód wysiadł z niego i zaczął wyjmować moje
walizki z bagażnika.
-Chodź Daph – powiedziałam do dziewczyny, która ciągle tempo
przyglądała się swoim paznokciom. Przez wypadek rodziców zamknęła się w sobie a
teraz kiedy ja mam się wyprowadzić już w ogóle nie mogłam z nią złapać kontaktu.
Dziewczyna westchnęła ciężko i spojrzała w moją stronę. Jej
oczy był załzawione, czerwone i podkrążone od nieprzespanych nocy.
-Wiesz jak bardzo cię kocham i jak bardzo będę za tobą
tęsknić? – wyszeptała łamiącym się głosem.
-Wiem Daph, bardzo dobrze wiem, jednak nie mogę nic poradzić.
Dobrze wiesz, że chciałabym zostać z wami w Irlandii jednak teraz to wujek jest
moim prawnym opiekunem i to on decyduje, ja nie mam nic do powiedzenia… -
przerwałam na chwilę odetchnęłam głęboko i dokończyłam – ale obiecuję, że
pogadam z ciocią i wujkiem i poproszę ich żebyście mogli przyjechać do mnie na
ferie zimowe. Będziemy pisać, dzwonić Daph, jesteście dla mnie jak rodzina –
przytuliłam ją mocno a po moim policzku zaczęły płynąć łzy.
-Nie płacz – szepnęła mi do ucha i zabawnie pociągnęła
noskiem – Musimy być twarde…
-Drogie panie wysia… - przerwał jej Tom – Dziewczyny proszę
was - usiadł obok mnie i objął nas ramieniem – Wiecie, że łzy już tu nic nie
pomogą. Czasu się nie cofnie a twój samolot Maleńka odlatuje za dwadzieścia
minut więc proszę pośpiesz się.
-Dzięki Tom, dzięki wam za wszystko – wyszeptałam i powoli
wyplątałam się z ich objęć. Chłopak wysiadł z samochodu ustępując mi drogi a ja
poszłam w jego ślady. Wysiadłam, poprawiłam koszulę i jeszcze raz spojrzałam na
przyjaciół, z którymi za chwilę miałam się rozstać.
-Kocham was – szepnęłam przewieszając gitarę przez ramię i
łapiąc za rączki walizki.
-My ciebie też Ann – powiedzieli równo.
-Pomóc Ci? – zapytał Tom obserwując mnie uważnie.
-Nie, dam radę, muszę sobie sama poradzić z tym ciężarem –
pocałowałam ich boje w policzek na pożegnanie – Dziękuję wam za... wszystko – i ruszyłam
w stronę gdzie odbywała się odprawa.
Chociaż wielka siła ciągnęła mnie żebym się odwróciła,
jeszcze raz spojrzała na tę wspaniałą dwójkę to wiedziałam, że nie mogę.
Wiedziałam, że jak na nich spojrzę to serce mi pęknie, rozpadnie się na tysiące
kawałków, maleńkich jak ziarnka piasku.
Odprawa zajęła jakieś piętnaście minut. Pozostawienie
bagaży, sprawdzenie toreb podręcznych oraz biletów i wiele innych czynności,
które wykonywano przed startem nie robiły na mnie zbytniego wrażenia.
Przyzwyczajona do częstych podróży, starałam się przystosowywać do poleceń, jakie
padały ze stron stewardess i po kilkunastu minutach szczęśliwa, że to całe
zamieszanie już za mną siedziałam w
jednym z dwuosobowych foteli przy okrągłym oknie. Chciałam całą drogę spędzić
na podziwianiu widoków i chmur, które będą rozciągać się przede mną przez
najbliższych kilka godzin. Założyłam słuchawki na uszy i już miałam odpłynąć w
świat muzyki i pięknych krajobrazów kiedy usłyszałam ciche chrząknięcie. Powoli
podniosła wzrok ku górze i ujrzałam jakiegoś chłopaka, blondyna, który
uśmiechając się głupkowato czekał aż zdejmę słuchawki.
-Co jest? – zapytałam oschle zdejmują sprzęt z uszu.
-Hej – przywitał się jakby nigdy nic.
-No hej, chcesz coś bo jeżeli nie to proszę daj mi święty
spokój. Nie kupuję żadnych breloczków, mydełek i tym podobnych ciekawości
reklamujących wasze linie lotnicze więc jeżeli nie masz mi nic ciekawego do
powiedzenia to sobie daruj – powiedziałam szybko, nie miałam najmniejszej ochoty
na wydawanie pieniędzy oraz na rozmowy z namolną obsługą.
-Nie, nic z tych rzeczy – uśmiechnął się szeroko – ja nic
nie sprzedają, chciałem się tylko zapytać czy to miejsce, obok ciebie jest
zajęte? – spojrzał na mnie, zabawnie przekrzywiając głowę a ja poczułam jak moje
policzki powoli zaczynają przybierać czerwoną barwę. Jak mogłam wziąć tego
chłopaka za kogoś z obsługi? Jak mogłam pomyśleć, że chce mi sprzedać jakieś
gadżety reklamujące linie lotnicze? Jak… Jak można być taką kretynką.
-Oj, jasne, że wolne – zabrałam torbę, która leżała na
fotelu obok – przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam, po prostu myślałam, że…
- jesteś z obsługi? Nie to zabrzmi głupio, może go urazi? –… Nie ważne.
-Że jestem z obsługi? – roześmiał się siadając obok – nic
się nie stało a tak właściwie, to Niall jestem – wyciągnął bladą dłoń w moją
stronę.
-Ann i jeszcze raz przepraszam – uśmiechnęłam się blado ściskając
jego dłoń.
-Jeszcze raz powtarzam, że nic się nie stało – odpowiedział i
zaczął szukać czegoś w torbie, natomiast ja przyjrzałam się uważnie słuchawkom
leżącym na moich kolanach i po chwili namysłu schowałam je do mojego bagażu
podręcznego.
Jeżeli miałam zacząć nowe życie, w nowym miejscu, z nowymi
ludźmi to nie powinnam tracić każdej możliwej okazji na dobry początek danej mi
przez Boga, a może właśnie to spotkanie miało być nowym, dobrym początkiem?
___________________________O! I tak oto mamy trójeczkę! Jak wam się podoba?
Osobiscie uważam, że nie powala na kolana i nie ma w niej nic co można uznać za dobry kawał roboty, jednak mam do niej pewien sentyment i tak, w sumie jak do każdego rozdziału :)
Czekam na wasze szczere opinie jednak nie przesadzajcie też z tymi niepochlebnymi ponieważ ja tylko staram się pokazać świat widziany moimi oczami.
Pozdrawiam.
Boski. Czekam na kolejny z zapartym tchem . I zapraszam do mnie.
OdpowiedzUsuńhttp://another-world-onedirection.blogspot.com/
Jeju normalnie nie mogłam się naczytać . Twoje opowiadanie jest niezwykłe takie dopracowane , odwaliłaś dobry kawał roboty a to dopiero 3 rozdział , nie mogę się doczekać następnych i zobaczyć co dla nas przygotowałaś . Życzę Ci weny .
OdpowiedzUsuńPozdrawiam !:*
rozdział świetny,naprawdę.
OdpowiedzUsuńaż popłakałam się przy rozstaniu ;c
okej czytam dalej.
http://ishouldvekissedyou.blogspot.com/ zapraszam. mam nadzieję ,że wpadniesz ;)
Super blog
OdpowiedzUsuńZapraszam na mojego www.reallyunofficial.blogspot.com